W nozdrza uderza wręcz słodkawa woń kwiatów. Całymi ich naręczami nęcą nas na lotnisku w Honolulu przedstawiciele hoteli i agencji turystycznych. Wychodzących z odprawy celnej zdobią girlandy z intensywnie pachnących kwiatów lei. Dostrzegamy w tłumie zgrabną blondynkę o słowiańskich, niebieskich oczach. To Bożena, Polka od lat mieszkająca na Oahu – jednej z wysp Hawaii. Wita nas wylewnie – dekorując jak miejscowy obyczaj każe – wieńcem z kwiecia. Wychodząc z lotniska doznajemy osobliwego dreszczu emocji.
Hawaje – archipelag wulkaniczny na Pacyfiku między Stanami Zjednoczonymi a Japonią – był, jest i pozostanie długo jeszcze obiektem marzeń; krainą tak odległą, że prawie nierealną; ulotną tęsknotą, przyciągającą jak atmosfera hawajskiej ciepłej nocy.
Jedziemy w kierunku przesławnej plaży Waikiki. Nad nami granatowe niebo, przed nami światła Honolulu. Wzdłuż ulic strzeliste palmy, drzewa zwane ognistymi, drzewa chlebowe i… ludzie, mnóstwo ludzi. Dziewczęta z dekoltami prawie do pasa, zespoły muzyczne co parędziesiąt metrów grające sobie a muzom, splecione ze sobą pary prawdopodobnie świeżo poznanych kochanków.
Nastrój zabawy i odprężenia. Nikt nikomu nie przeszkadza; nikt się nie spieszy; nikogo nic nie dziwi. Choć to środek nocy – na ulicach spory ruch. Czarni szoferzy w liberiach i białych rękawiczkach za kierownicami długich limuzyn amerykańskich milionerów. Przez przyciemnione szyby krążowników szos z zewnątrz niewiele widać. Czasem tylko, kiedy zatrzymują się przed ekskluzywnymi hotelami, dostrzec można wysiadających pasażerów, dżentelmenów czarnych jak heban, ze złotymi bransoletami na dłoni i sygnetami na każdym palcu; nierzadko w asyście młodych, pięknych kobiet. Biali portierzy usłużnie otwierają drzwi wejściowe.
Czarna para niknie za załomem olbrzymiego holu. Powszechne wyobrażenie o stosunkach społecznych w Ameryce, w zetknięciu z rzeczywistością pęka tutaj niczym bańka mydlana. Niezapomniane są krajobrazy. Idylliczne doliny otaczają góry pokryte wiecznie zieloną roślinnością. Buchają czynne od wieków wulkany – gorąca, rozżarzona do czerwoności lawa spływa wprost do oceanu.
W miejscu, w którym płonąca masa styka się z wodą powstaje biały obłok pary. W zależności od pogody obłok przyjmuje kształt regularnego słupa, bądź – niczym muślinowy welon panny młodej – ściele się po pochyłościach wulkanu czyniąc go przez to mniej widocznym, ale za to bardziej tajemniczym, wręcz zdradzieckim. Łatwo wtedy przy ograniczonej przez mgłę widoczności wejść w obszar niebezpieczny. Bywa, że krucha skorupa zgorzeli załamuje się pod ciężarem śmiałka. Pod spodem… żar i śmierć.
Piękno i groza sąsiadują ze sobą, zlewając się jak gdyby w jedną całość. Najlepiej jest usiąść na czarnym wulkanicznym piasku w bezpiecznym miejscu i czekać na zachód słońca. Modre wody oceanu skrzą się wtedy miliardami iskier na spokojnych falach. Czujesz jak ich rytm napełnia całą przestrzeń spokojnym pulsowaniem, jak zacierają się kontury, ciemnieje tafla oceanu, staje się prawie granatowa i stapia się z czarnym piaskiem plaży.
Gdzieś na firmamencie niknie ostatni skrawek słońca, i nagle – niebo łączy się z wodą, woda jedna się z ziemią. Słychać tylko spokojny oddech nocy, plusk fal i szelest palmowych liści poruszanych ciepłym wiatrem.
Tak zaczyna pulsować hawajska noc… Zdaje się, że wszystko kołysze się w rytmie oceanu, a stargana ludzka dusza na nowo zaznaje spokoju. Wkraczasz w czarowną noc pełną cudów. Wiruje myśl: życie – jakie jest?, świat – kto go zna? Teraz i w tym miejscu najłatwiej o cud olśnienia.
Chcesz udać się na pasjonującą wyprawę? Odwiedź wyprawy.pl.
Tekst ? Marek Śliwka